niedziela, 10 kwietnia 2011

Przyjaźń

Człowiek jest zwierzęciem stadnym, nie można tego faktu podważyć. To właśnie przez to otaczamy się znajomymi, kumplami, rodziną czy przyjaciółmi... Nasze życie uwarunkowane jest przez to jak odbierają nas inni i jakimi ludźmi się otaczamy na co dzień. Są oczywiście przypadki, że dana osoba kocha być sama, nie lubi przebywać z ludźmi, nie jest jej to do szczęścia potrzebne. Ja do takich przypadków zdecydowanie nie należę.
Znasz kogoś długo, dzielisz się z tą osobą swoimi najgłębszymi sekretami, planami na przyszłość, marzeniami... A jednak przychodzi taki dzień, że przez jakąś błahostkę kompletnie tracisz z nią kontakt. Boli. Ale nie zawsze. Jeśli już tak się dzieje oznacza to tylko jedno: to nigdy nie był Twój prawdziwy przyjaciel. A jeśli nie boli... to znaczy, że w Twoich oczach nigdy nim nie był.
'Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie'. Znasz to przysłowie? Chyba każdy z nas je zna. Ilu z nas jednak przekonało się o tym jak wartościowy niesie ono przekaz? Niestety i stety zarazem miałam okazję upewnić się w przekonaniu, że jest w moim życiu ktoś, kogo bez wahania mogę nazwać przyjacielem, a dokładniej mówiąc przyjaciółką, co jest dla mnie jeszcze większym zaskoczeniem. Dlaczego? Może przez to,  że wychowywałam się z chłopakami i od dziecka otaczałam się osobami przeciwnej płci niż moja. Kilkakrotnie doświadczyłam negatywnych sytuacji związanych z przebywaniem z kobietami, dlatego też większość moich znajomych to przeważnie mężczyźni. Wracając jednak do sedna... Przyjaciółka... W biedzie...
W październiku ubiegłego roku rozpoczęłam drugi etap mojej edukacji uniwersyteckiej, czyli SUM na AGH. Pierwszego dnia, stojąc pod salą wykładową, nie znając kompletnie nikogo moim oczom ukazała się zdyszana blond istota, która pytała o nr sali i czy aby mamy razem zajęcia. To właśnie o tej osobie jest ten post. Istota ta, zwana dalej Rybą (pozwolicie, że ze względu szacunek dla życie prywatnego tej osoby jej imię oraz geneza przydomka pozostanie tajemnicą) okazała się być prawdziwą przyjaciółką, z którą od tamtego pierwszego dnia na uczelni złapałam niesamowitą nić porozumienia. Spędzałyśmy razem coraz więcej czasu, poznając się każdego dnia. Jesteśmy zupełnie różne, a jednak tak do siebie podobne. To chyba sprawiło, że tak świetnie się rozumiemy, wręcz uzupełniamy.
Skąd moja pewność co do istotności tej przyjaźni? Wszystko zaczęło się w poniedziałek, dość wcześnie, bo o 4 nad ranem... Wtedy to obudziłam się, czując się fatalnie, a to za sprawą grypy żołądkowej, na którą zachorowałam. No cóż... pobudka o takiej godzinie i nieustanne przebywanie w toalecie w celu kompletnego opróżnienia żołądka stroną nieco inną niż ta oczywista nie należą do najprzyjemniejszych doznań. I tu nasuwa się myśl "nienawidzę poniedziałków". Tamten poniedziałek zostanie w mojej pamięci na długi czas.
Po trzech godzinach spędzonych w toalecie, bez najmniejszej iskry energii w moim organizmie poddałam się samotnej walce. To był czas na "telefon do przyjaciela", z tym że celem nie było wygranie miliona złotych, lecz szansa na przetrwanie tego dnia. Zadzwoniłam wtedy do Ryby. Spała... Miałam wyrzuty sumienia i chciałam się rozłączyć, jednak ostatkiem sił poprosiłam o pomoc. Ku mojemu zdziwieniu w słuchawce, tuż po zaspanym 'halo' usłyszałam zatroskany głos bliskiej mi osoby, zapewniający że zjawi się najszybciej jak to tylko możliwe. Tak też się stało. Wybaczcie mi mój brak wyczucia czasu w poniedziałkowy dzień, ale określić oczekiwanie mogę tylko za pomocą trzech wizyt w toalecie, nie wiem ile to mogło być minut, ale niewiele... Zjawiła się Ryba. Zdyszana. Biegła. Przejęta, smutna, zmartwiona... Te negatywne emocje z jej strony dodały mi sił, pocieszyły mnie, utwierdziły w przekonaniu że od tamtej chwili może być już tylko lepiej, bo nie jestem sama... Bo jest ktoś komu na mnie zależy. Moja przyjaciółka.
Wmusiła we mnie leki, herbatę, była przy mnie. Zapewniła, że nie odejdzie, że mogę spokojnie zasnąć. Tak też było. Usnęłam, a ona czuwała przy mnie. Spałam 2 godziny. Niby krótko, jednak wystarczająco długo, żeby odzyskać nieco sil. Kiedy się obudziłam zobaczyłam ją siedzącą przy mnie na łóżku, pytającą jak się czuję. Nie odeszła... Mimo, że grypa żołądkowa to bardzo zaraźliwy wirus. Zdawała sobie z tego doskonale sprawę, jednak nie wyszła. Gotowa na przeżycie takiej samej dawki cierpienia jak ja czuwała przy mnie, upewniając się, czy niczego mi nie potrzeba. 
Kiedy wiedziała, że jest ze mną nieco lepiej udała się na jedne zajęcia na uczelnie, tuż po zakończeniu których przyjechała prosto do mnie, jednak nie sama... Przyjechała ze znajomym z grupy, który ma samochód, chcąc zabrać mnie do szpitala. Niesamowite.
W mojej głowie jednak pojawiła się znana mi już z autopsji wizja czekania w szpitalnym korytarzu przez kilka godzin, czekając na przyjęcie. Nie mając prawie w ogóle sił zdecydowałam zostać w mieszkaniu, a ona ze mną. 
Zrobiła dla mnie zakupy. Sucharki. Ah te sucharki... Długo na nie nie spojrzę. Były moim jedynym pożywieniem przez trzy dni. Mnóstwo leków, ohydnych leków. Leki ponoć mają działać, nie smakować, ale na miłość Boską! Dlaczego muszą być tak obrzydliwe?!
To był bez wątpienia jeden z najgorszych, a zarazem najlepszych dni w moim życiu. Dlaczego najlepszych? Bo po raz kolejny przekonałam się, że jestem szczęściarą mając kogoś takiego jak Ryba za przyjaciółkę :) Tak, po raz kolejny, bo to nie jedyny przykład na to, że jest niesamowita i że nasza przyjaźń jest prawdziwa.
Ponoć przyjaciel to jedyny członek rodziny, którego sami sobie wybieramy. Ja dostałam od losu nową siostrę - Rybę i jestem w tego powodu bardzo szczęśliwa :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz